niedziela, 1 kwietnia 2018

[054] Irving: Owoce leśne



Dzień dobry, wesołych świąt!

            U mnie w kubku dzisiaj Irving o smaku owoców leśnych. Pogoda za oknem wybitnie barowa – albo herbaciana, jak kto woli – w środku niewiele cieplej, więc czym innym się ratować, jak nie gorącą herbatą…?

            Do rzeczy… Torebkę z herbatą należało zalać wrzątkiem i trzymać ją w nim od trzech do pięciu minut. Ja wyjątkowo trzymałam tylko trzy zamiast pięciu, bo się pomyliłam. Rzuciłam okiem na opakowanie i wydawało mi się, że mowa o czasie od dwóch do trzech, a że zawsze dojeżdżam do górnej granicy, to i tym razem to zrobiłam – a raczej myślałam, że robię. Dopiero gdy wróciłam do komputera i wzięłam kolejną saszetkę żeby ją opisać, to zdałam sobie sprawę z tego, że źle odczytałam instrukcję. Efekt jest taki, że herbata siedziała w wodzie około dwóch razów krócej niż mogłaby to robić. Może i dobrze się stało, bo teraz chociaż mam porównanie i wiem ile zmieniają te dwie minuty. Ale od początku.

            Torebka przed zalaniem wodą pachnie dość ładnie – zapach owoców leśnych jest zazwyczaj jednym z lepiej skomponowanych w herbatach, bo zazwyczaj pachną one dobrze. Podobnie zresztą jak cytryna – chyba po prostu ciężko zepsuć ten zapach, bo ze smakiem już prościej. Herbata po zalaniu wodą ma zapach równie intensywny co przed, kolor jednak jest dość niepokojący, bo zgniłozielony. Przyznam się wam szczerze, że w pierwszej chwili odruchowo pomyślałam, że jakimś cudem liście w bibułce spleśniały i dlatego napar ma taki kolor. Okazało się jednak, że po paru minutach kolor się robi normalny, czyli ciemnobrązowy – najpopularniejszy przy czarnych herbatach. Kropelka zaparzonej herbaty poleciała na papier, który zawsze leży obok mojego komputera – i tam ślad również był zielony. Nie wiem o czym to świadczy, ale chyba niezbyt apetycznie to wyszło. Zapach też po chwili się zmienił – gdy herbata ostygła na tyle, żeby można ją było pić – zapach prawie zniknął. Nawet jak wystawiłam głowę za okno, pooddychałam i z powrotem włożyłam nos do kubka, to prawie nie mogłam go wyczuć.

            Jeżeli chodzi o smak, to zauważyłam, że w przypadku Irvinga jest to system zerojedynkowy. Albo herbata jest bardzo smaczna albo smakuje zużytą gumą do żucia. Nie ma nic pomiędzy, a przynajmniej ja na nic takiego nie trafiłam. Ta niestety w systemie zerojedynkowym dostała ode mnie zero, bo nie da się wyczuć nic, oprócz gumy do żucia, którą żuło się wcześniej przez godzinę. Dodatkowo ewentualnie czuć jakiś kwaśny, zgniły posmak zostający w ustach po przełknięciu płynu. Dosyć spore rozczarowanie, bo jednak liczyłam na to, że herbata będzie przyjemna w odbiorze. Głównie dlatego ją dzisiaj wybrałam – miałam ochotę na coś dobrego i optymistycznie założyłam, że owoców leśnych – jak cytryny! – nie da się popsuć. No niestety myliłam się.

             
Podsumowując: na pewno nie kupię ponownie.
Opakowanie: 8/10 – pudełko z saszetkami
Cena: 6/10 – 7.99, w pudełku jest 18 torebek, czyli 44 gr za sztukę
Zapach: 6/10 – ładny, ale czuć go tylko przed zalaniem i tuż po
Smak na ciepło: 4/10 – gumowy, zgniły, niezbyt dobry
Smak na zimno: 3/10 – po wystygnięciu tylko kwaśna


Ocena ogólna: 4/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz