Dzień dobry, wesołych świąt!
U
mnie w kubku dzisiaj Irving o smaku owoców leśnych. Pogoda za oknem wybitnie
barowa – albo herbaciana, jak kto woli – w środku niewiele cieplej, więc czym
innym się ratować, jak nie gorącą herbatą…?
Do
rzeczy… Torebkę z herbatą należało zalać wrzątkiem i trzymać ją w nim od trzech
do pięciu minut. Ja wyjątkowo trzymałam tylko trzy zamiast pięciu, bo się
pomyliłam. Rzuciłam okiem na opakowanie i wydawało mi się, że mowa o czasie od
dwóch do trzech, a że zawsze dojeżdżam do górnej granicy, to i tym razem to
zrobiłam – a raczej myślałam, że robię. Dopiero gdy wróciłam do komputera i
wzięłam kolejną saszetkę żeby ją opisać, to zdałam sobie sprawę z tego, że źle
odczytałam instrukcję. Efekt jest taki, że herbata siedziała w wodzie około
dwóch razów krócej niż mogłaby to robić. Może i dobrze się stało, bo teraz chociaż
mam porównanie i wiem ile zmieniają te dwie minuty. Ale od początku.
Torebka
przed zalaniem wodą pachnie dość ładnie – zapach owoców leśnych jest zazwyczaj
jednym z lepiej skomponowanych w herbatach, bo zazwyczaj pachną one dobrze.
Podobnie zresztą jak cytryna – chyba po prostu ciężko zepsuć ten zapach, bo ze
smakiem już prościej. Herbata po zalaniu wodą ma zapach równie intensywny co
przed, kolor jednak jest dość niepokojący, bo zgniłozielony. Przyznam się wam
szczerze, że w pierwszej chwili odruchowo pomyślałam, że jakimś cudem liście w
bibułce spleśniały i dlatego napar ma taki kolor. Okazało się jednak, że po
paru minutach kolor się robi normalny, czyli ciemnobrązowy – najpopularniejszy przy
czarnych herbatach. Kropelka zaparzonej herbaty poleciała na papier, który
zawsze leży obok mojego komputera – i tam ślad również był zielony. Nie wiem o
czym to świadczy, ale chyba niezbyt apetycznie to wyszło. Zapach też po chwili
się zmienił – gdy herbata ostygła na tyle, żeby można ją było pić – zapach prawie
zniknął. Nawet jak wystawiłam głowę za okno, pooddychałam i z powrotem włożyłam
nos do kubka, to prawie nie mogłam go wyczuć.
Jeżeli
chodzi o smak, to zauważyłam, że w przypadku Irvinga jest to system
zerojedynkowy. Albo herbata jest bardzo smaczna albo smakuje zużytą gumą do
żucia. Nie ma nic pomiędzy, a przynajmniej ja na nic takiego nie trafiłam. Ta niestety
w systemie zerojedynkowym dostała ode mnie zero, bo nie da się wyczuć nic,
oprócz gumy do żucia, którą żuło się wcześniej przez godzinę. Dodatkowo
ewentualnie czuć jakiś kwaśny, zgniły posmak zostający w ustach po przełknięciu
płynu. Dosyć spore rozczarowanie, bo jednak liczyłam na to, że herbata będzie
przyjemna w odbiorze. Głównie dlatego ją dzisiaj wybrałam – miałam ochotę na
coś dobrego i optymistycznie założyłam, że owoców leśnych – jak cytryny! – nie da
się popsuć. No niestety myliłam się.
Podsumowując: na
pewno nie kupię ponownie.
Opakowanie:
8/10
– pudełko z saszetkami
Cena: 6/10 – 7.99, w pudełku
jest 18 torebek, czyli 44 gr za sztukę
Zapach:
6/10 –
ładny, ale czuć go tylko przed zalaniem i tuż po
Smak
na ciepło: 4/10
– gumowy, zgniły, niezbyt dobry
Smak
na zimno: 3/10 –
po wystygnięciu tylko kwaśna
Ocena
ogólna: 4/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz